Będąc dzisiaj w klubie lub barze mamy do dyspozycji całą gamę wszelakich koktajli. W pierwszej połowie ubiegłego stulecia sprawa miała się zgoła odmiennie. W większości lokali wówczas serwowanie czegoś poza czystym alkoholem, jak piwo czy whisky było uważane za zwykłą fanaberię. Dobrym tego przykładem jest chociażby koktajl zwany współcześnie jako Old Fashioned (bazujący jedynie na whisky, cukrze i gorzkim bittersie), nazywany wówczas “whisky cocktail” z braku innych bazujących na tym kukurydzianym trunku. Miało się to jednak zmienić za sprawą pewnego podróżnika z Nowego Orleanu, Ernesta Raymonda Gantta zwanego szerzej jako Donna Beach.
Jak do tego doszło?
Mamy rok 1933. Ameryka na nowo zaczyna żyć spożyciem rumu, whisky oraz innych alkoholi za sprawą zniesienia prohibicji. Młody Donn wraca do Stanów ze swoich podróży po oceanie spokojnym, przywożąc zamiłowanie do kultury krajów oceanii. Kultury znacznie różniącej się wówczas od konserwatywnych i zachowawczych jak na dzisiejsze czasy Stanów Zjednoczonych. Postanawia otworzyć on bar nawiązujący bezpośrednio do klimatu miejsc w których bywał.
Postawił on na niespotykany dotąd wystrój.
Ściany baru ozdobione były pamiątkami przywiezionymi z dalekiej Polinezji, natomiast oszczędne w składniki i ozdoby koktajle zastąpione zostały wymyślnymi drinkami na bazie rumu, który wówczas był najczęściej sprzedawanym alkoholem na terenie stanów, z powodu braku kultowego przed okresem prohibicji burbonu.
Konkurencja napędza rynek
Mieszkańcy Los Angeles oszaleli na punkcie lokalu Donna, a Don the Beachcomber stał się z miejsca jednym z popularniejszych lokali w mieście aniołów. Bywały w nim między innymi gwiazdy wzrastającego wówczas hollywood, jak chociażby Charles Chaplin, na którego cześć nazwany został jeden z koktajli podawanych w Don the Beachcomber. Narodziły się tam również inne koktajle, takie jak kultowy Mai Tai oraz Zombie, chociaż co do tego pierwszego zdania są podzielone, a to za sprawą pewnego gentlemana, krążącego pod pseudonimem Trader Vic. Jego przezwisko łączy się bezpośrednio z całą historią, otóż Wiktor, bo tak naprawdę miał na imię, jako sprytny biznesmen postanowił skorzystać z fali popularności Donna i otworzył własny lokal, nawiązujący w prost do klimatu Don the Beachcomber. Zaczął on kupować na potęgę pamiątki z wysp polinezyjskich, a także podpatrywać receptury od Donna i je modyfikować.W wyniku czego, między panami zrodził się konflikt.
Jeden i drugi zarzucali sobie nawzajem kradzież receptur, co doprowadziło do późniejszego ścisłego nadzoru procesu powstawania koktajli w obu lokalach, dlatego też bywało, że barmani nie znali sposobu przygotowania drinków.
Wojna to trudny czas, bywa jednak, że ma nieliczne pozytywne skutki. Tak też się stało, gdy Donn wrócił do Stanów jako weteran II wojny światowej. Amerykańscy żołnierze wracający z frontu, przesiąknięci klimatem orientalnych krajów pragnęli sentymentalnego powrotu do tamtejszego stylu życia. To spowodowało rozrost sieci lokali barów Donna i Trader Vica , a także zapoczątkowało powstanie zupełnie nowych koktajl barów.
Łączyło je jedno, styl nazywany Tiki.
Czym jest tiki?
Hmmm… trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Tiki z etymologicznego punktu widzenia to określenie w kulturze polinezyjskiej na pierwszego człowieka na świecie.
W tym przypadku tiki rozumieć należy jako ogólną fascynacje kulturą ludów dzisiejszej oceanii i ameryki środkowej. Objawiało się to tym, że w powojennej ameryce zapanował szał na hawajskie koszule, kolorowe drinki z palemką oraz chęć oddania się dzikości innej zupełnie kultury.
W latach 50’ w Stanach wielki bum na tiki trwał w najlepsze, a sieci lokali prześcigały się w coraz to wymyślniejszych sposobach na zatrzymanie na dłużej u siebie gości. Stałym elementem stało się zatrudnianie tancerek w tradycyjnych ( zwykle dość skąpych) strojach z liści palmowych. Jeśli chodzi o koktajle to fantazje barmanów nie znały granic.
Drinki płonące, podawane w czaszkach zwierząt, a także wykonywane z najróżniejszych składników z całego świata.
Wszystko to miało mieć w sobie trochę z zakazanego owocu, czegoś wyjątkowego, pozwalającego amerykanom na oderwanie się od szarej rzeczywistości, by mogli zagłębić się w nieznany i kolorowy świat orientalnej Polinezji.
Tiki jak każda pop kultura musiała w pewnym momencie stracić na popularności.
Wyniknęło to z dwóch zasadniczych powodów.
Dzieci pokolenia wychowanego na tiki nie powielały ich fascynacji polinezyjską kulturą, a hawajskie koszule i drinki z kokosa uważały za jak to byśmy dzisiaj określili, boomerskie.
Drugim powodem był wybuch wojny w Wietnamie w 1964 roku, w wyniku której amerykańskie społeczeństwo przestało patrzeć na dżunglę z fascynacją, kojarzyć ją z miłym odpoczynkiem.
Dżungla stała się dla nich symbolem wielu utraconych krewnych.
Kultura Tiki zmieniła sposób życia Amerykanów w powojennych Stanach Zjednoczonych oraz odmieniła na zawsze współczesne barmaństwo. Mimo, że jest ona dzisiaj poniekąd zapomniana, powoli wraca na salony, za sprawą tiki barów pojawiających się coraz częściej w Polsce. Może teraz pijąc swojego ulubionego drinka w ulubionym pubie pomyślicie o sympatycznym gentlemanie z Nowego Orleanu, dzięki któremu możemy zamawiać tyle różnorodnych koktajli.