Odkąd pamiętam byłam uczennicą wzorową. Przygotowaną na zajęcia, stresującą się niezapowiedzianą kartkówką i ocenami ze sprawdzianów. Presja nigdy nie została nałożona na mnie przez rodziców- była to zasługa szkoły, a konkretniej PODSTAWY PROGRAMOWEJ realizowanej przez pedagogów.
Droga uczennico, drogi uczniu, jak często usłyszałeś od nauczyciela, że jest on zmuszony realizować PODSTAWĘ PROGRAMOWĄ, zatem nie poświęci dwóch dodatkowych godzin na trudniejsze zagadnienie, albowiem PODSTAWA PROGRAMOWA zakłada jedną?
Zacznijmy jednak nieco inaczej, Krzysztof M.Maj zgodził się porozmawiać ze mną o rzeczonej PODSTAWIE PROGRAMOWEJ, toteż wyjdźmy od tego, czym miała być z założenia.
Krzysztof M.Maj: Moja hipoteza jest taka, że zaczęło się to wszystko przy reformach Akademii Krakowskiej Hugona Kołłątaja w XVIII wieku, nie podam dokładnej daty, bo liczby nie trzymały mi się nigdy głowy, co jest nawiasem mówiąc kolejnym z aspektów podstawy programowej współczesnej historii, to znaczy pamięta się liczbę, a nie pamięta się zdarzeń i relacji między nimi. Reforma polegała między innymi na tym, że Kołłątaj sformułował szereg wytycznych i zaleceń o tym, co należy zmienić w strupieszałej Akademii Krakowskiej.
Założenie było takie, że usuwamy namysł nad teologią dominującą tamże, unowocześniamy wszystko.
To zostało zrealizowane, tutaj zaczynają się gigantyczne różnice nie tylko w formie wytycznych, które doprowadziły do zwolnień z Akademii krakowskiej, ale także w toku seminariów oddolnych, kiedy Hugo Kołłątaj przychodził do jednego z pokoików w jednej z kamienic w Krakowie i uczył tych profesorów, co robią źle. Zatem to jest źródło takiego myślenia o tym, że powinna być jakaś nadzorcza instancja, która wprowadza określone wytyczne, które następnie dana jednostka edukacyjna ma przestrzegać dla własnego dobra po to, żeby dobrze nauczać.
Komisja Edukacji Narodowej jest poprzednikiem dzisiejszego Ministerstwa Edukacji i Nauki.
W międzyczasie reformy Kołłątaja zeszły o poziom niżej, do szkolnictwa ogólnego, ale ten bardzo zamordystyczny nadzór nad tym, co ma być realizowane w szkołach, jest domeną Polski Rzeczypospolitej Ludowej.
To był moment, w którym wszyscy w Polsce byli przeciwni podstawie programowej i mieszaniu się Ministerstwa w sprawy szkoły i w sprawy uczelni, ponieważ bardzo czytelnie rozpoznawano obcy element, który chciał ingerować w życie i nauczanie.
Maria Boyke: Polska Ludowa dobiegła jednak końca, po latach 90. indoktrynację wymazano, bo już w szkole nie mówimy o tym, że Związek Radziecki będzie trwał po wsze czasy, ale mam rozumieć, że cała reszta została?
Tak, to założenie zostało, bo uznano, że nie będzie się wylewać dziecka z kąpielą. Trzeba to prze reformować, aby zachować nadzór obywatelski nad szkołami. Wszystko byłoby w porządku, gdyby powstał zbiór luźnych wytycznych, bo zalecenia nie są niczym nowym, jeżeli tylko by funkcjonowały w sposób właściwy. Na przykład akurat tak się składa, że dzisiaj (22.07) egzaminowałem na II stopień na Akademię Górniczo Hutniczą. To jest o tyle zabawne, że z częstotliwością co jeden komentarz na Youtube słyszę, że moje poglądy są utopijne, ponieważ nie da się zlikwidować matur i nie ma czegoś takiego, jak egzaminy wstępne na uczelnię. W każdym razie, były lista wytycznych do tego egzaminu, która była opublikowana i powszechnie wiadoma dla wszystkich kandydatów. Jeżeli takie wytyczne funkcjonowałyby do egzaminów państwowych, to nauczyciel tworzyłby “swoją podstawę programową”, dostosowując się oczywiście do wytycznych. To jest szczególnie ważne w momencie, w którym na przykład ministerstwo narzuca podręcznik, jak “Historia i Teraźniejszość” profesora Roszkowskiego, bo wtedy historycy będą wiedzieć, co mogą wziąć z tej podstawy i wytycznych, żeby przygotować do egzaminów, ale równocześnie nie korzystają z tego podręcznika.
Obecnie jest tak, że podstawę programową konstruuje ministerstwo, w powiedzmy porozumieniu, ale okazjonalnym, z ekspertami z grona nauczycielskiego, którzy najczęściej są dobierani politycznie.
Zwróćmy uwagę, przejrzenie podstawy programowej z wychowania fizycznego doprowadza, że człowiek ma łzy ze śmiechu, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że 90% w ogóle nie jest realizowane, co tylko pokazuje, że to nie działa, prawda? Niestety w obszarze innych przedmiotów może być to skuteczne narzędzie i bardzo często są to przedmioty humanistyczne, bo mają potencjał do tego, żeby je ideologizować albo wprowadzać treści, które są przestarzałe.
Co ciekawe, aktualizacja podstawy programowej trwa bez przerwy. Śmieję się, że z listy lektur będzie wypadał Gombrowicz i wlatywał Jan Paweł II, potem będzie wylatywał Jan Paweł II i wpadał z powrotem Gombrowicz, ponieważ wróci środowisko liberalne i progresywne. Realnie nie dojdzie jednak do żadnej zmiany.
MB: Z listą lektur mam niestety jeden problem, mianowicie bardzo często zarzuca się, że są nieaktualne, przestarzałe. Mam wrażenie, że takie głosy nie są świadome założeń listy lektur. Mają one zbliżyć ucznia do danej epoki literackiej, oddać jej klimat. Myślę, że uczniowie zapominają o tym mówiąc, że chcieliby na przykład czytać tylko fantasy, jednak przedmiot język Polski ma również zapewnić zaplecze z zakresu historii literatury. Z narracją, że powinniśmy wyrzucić “Lalkę” bo jest przestarzała, nie do końca mogę się zgodzić.
K.M.M: Przy czym zauważ, że to jest przedmiot język Polski, nie jest przedmiot literatura Polska, to jest bardzo znaczące, gdyż jesteś w stanie nauczyć języka ludzi nie tylko na “Lalce”. Co więcej, uważam, że akurat na “Lalce” ich języka nie nauczysz. Co więcej, uważam, że “Lalka” bardziej pasuje do przedmiotu, który się nazywa historia niż do przedmiotu, który się nazywa język Polski i tu jest może pytanie, które moglibyśmy sobie zadać, czy nie warto jest powrócić do rozróżnienia, które funkcjonowało jeszcze w czasach międzywojnia. Otóż rozróżnienie między historią kultury czy literatury a językiem polskim. Wówczas w ramach przedmiotu historycznego możemy przywołać to wszystko, co jest istotne dla rozumienia epoki, równocześnie będziesz miała przedmiot język Polski, gdzie jesteśmy w stanie uczyć, jak mówić i pisać, bo to jest szczerze powiedziawszy coś, co mnie najbardziej przeszkadza, że ludzie przychodzą do mnie z wiedzą na temat tego, jaki jest rozmiar rękawiczek Łęckiej, natomiast nie umieją skonstruować wypowiedzi, która jest spójna i komunikuje treść. Bardzo często studenci czytają trudne teksty akademickie, chcą symulować ten styl językowy, a później nie da się zrozumieć tego, co piszą. Jest to bardzo poważny problem i dotyczy nie tylko ludzi, którzy pójdą na kierunki humanistyczne. Dotyczy dziennikarzy, a także ludzi, piszących raport w firmie i również naukowców, którzy zajmują się bardzo skomplikowanymi rzeczami, na przykład nowoczesnymi szczepionkami, ale nie potrafią napisać tekstu perswazyjnego, dobrego, który będzie w prosty sposób wyjaśniał, czym one są. Środowisko naukowe rozbiło się o to podczas pandemii COVID i także Ministerstwo Zdrowia nie jednego kraju nie potrafiło komunikować zwięźle informacji. Dlatego kompetencje językowe będą dla mnie zawsze trochę wyżej niż te kompetencje historyczne. Być może warto wprowadzić taki przedmiot.
MB: Wróćmy do szkoły, jak myślisz czy system edukacji mógłby funkcjonować bez podstawy programowej?
K.M.M: Można byłoby zainspirować się rozwiązaniami, które już istnieją. Lubię to powtarzać od czasu, kiedy zarzucono mi utopijność. Istnieje bowiem system, w którym znana jest lista zagadnień i uważam, że nie ma nic złego w tym, że człowiek ma listę zagadnień. Powiedzmy, że będzie 500 zagadnień, uważam, że to jest rozwiązanie. To znaczy likwidacja podstawy programowej i wprowadzenie listy zagadnień do egzaminu. One mogą być bardzo rozległe. Eksperci mogą zmieniać je co roku, żeby też nie było za łatwo. Wszystko jedno, ale tego rodzaju lista pytań byłaby o tyle dobra, że wcześniej moglibyśmy wychwytywać różnego rodzaju bzdury, które się pojawiają na maturach, o czym trochę wiem, ponieważ sam mimo doktoratu literaturoznawca miałem 20% z matury z polskiego.
Mielibyśmy szansę zachowania obywatelskiej kontroli nad tym, jak wyglądają egzaminy, jest bardzo dużo ekspertów, a w tym momencie ciała, które zajmują się maturami, egzaminami i tak dalej, to nie są ciała, do których ja na przykład jako ktoś z zewnątrz mogę wniknąć i powiedzieć, że robią coś źle. Gdzieś te matury są przesyłane jakimiś opancerzonymi ciężarówkami. To jest jakiś kompletny absurd. Do tego dochodzi całe to przekonanie, że są wycieki maturalne, więc w ogóle trzeba byłoby antyterrorystów zaangażować, żeby strzegli tych matur.
Sytuacja jest taka, że nie działa podstawa programowa i są tajemnicze egzaminy, do których nie wiadomo, jak będą wyglądać, ale teoretycznie mają respektować podstawę programową, a w praktyce nie muszą, ponieważ są tajne. I w związku z powyższym myślę, że zdecydowanie lepsze. Co nie zmienia faktu, że należałoby audytować. Dokładnie tak, jak Hugon Kołłątaj ongiś i te audyty powinny być anonimowe i niezapowiedziane, ponieważ niestety audyty na przykład na uniwersytetach są zapowiadane, jeżeli jest hospitacja zajęć to jest zapowiadana 2 tygodnie wcześniej, nie jest zatem zdumiewającym, że prowadzący się przygotuje.
MB: Trochę brzmi jak wizyta sanepidu w jakimś lokalu gastronomicznym…
K.M.M: Dokładnie, który sprząta i natychmiast wyrzuca tą spleśniałą wołowinę, którą Magda Gessler by wyrzuciła z lodówki. Dodatkowo, tego rodzaju audytorów nie powinno wyznaczać żadne ministerstwo, żebyśmy się dobrze zrozumieli. To jest coś, co musi robić wewnętrznie środowisko naukowe, ono specjalizuje się w wyznaczaniu ludzi a nawiasem mówiąc samo się audytuje od lat, ponieważ jest coś takiego jak Państwowa Komisja Akredytacyjna, w której każdy może mieć swój staż i w ramach tego stażu wchodzi na jakąś uczelnię i ocenia swoich kolegów. Jest zawsze wielka panika, jak przychodzi “PAKA”, ponieważ trzeba wszystko przygotować. Ale to nie jest tak, że jesteśmy w stanie przygotować idealne zajęcia w ramach wszystkiego, ponieważ “PAKA” zapowiada się zbyt późno. Uważam, że dokładnie coś takiego da się zrobić na poziomie szkoły. Byłaby to rola, którą mogą spełniać już istniejące kuratoria, które absolutnie nie powinny być sterowane przez Ministerstwo, ponieważ wtedy dochodzi do takiej sytuacji, że na przykład taka kreatura jak Barbara Nowak zajmuje stanowisko kuratora małopolskiego, ludzie nie wiedzą w ogóle, co z nią zrobić, ponieważ głosi ona, rzeczy nie przystojące jej urzędowi. Dobór ludzi na tego rodzaju odpowiedzialne stanowiska powinien być absolutnie częścią demokratycznego głosowania społeczności akademickiej i cały czas mówiąc społeczności akademickiej mam na myśli oczywiście nauczycielską, tak i wszystkich ludzi, którzy są zaangażowani także w kształcenie nauczycieli, dodatkowo to, co zrobiły reformy edukacji bardzo złego, to rozdarcie między nauką a edukacją, to znaczy powstawały wewnętrzne konflikty między nauczycielami, akademikami. Nauczyciele bardzo często wypowiadają się, że nie będzie nam Mikołaj Marcela, jeden z świetniej w swoją drogą reformatorów edukacji w Polsce i teoretyków pedagogiki, mówić, co my mamy robić, bo on jest nauczycielem akademickim, a nie nauczycielem. Czyli rozumiem, że jeszcze do swoich obowiązków miałby dorzucić 40 godzin przy tablicy, nie mieć już czasu w ogóle na pisanie książek i wtedy, gdyby się wypalił, zaczął narzekać i nie miałby już siły na wymyślanie reform, mógłby zabierać głos? Niestety to też tak wygląda, że nauczyciele są tak potwornie dociążeni w tej chwili, że nie mają czasu na żadną refleksję, nie mają czasu na to, żeby korzystać z elastyczności tych podstaw programowych, tylko traktują jako Biblię i to jest naczelny problem, że współczesny system edukacji jest stworzony tak, że na czele ministerstwa jest papież, potem są kardynałowie w postaci kuratorów, a na dole są kapłani, którzy głoszą prawdy objawione.
MB: Bardzo płynnie przeszliśmy do tematu nauczycieli, a chciałam zapytać co sądzisz o nauczycielach, którzy ganią uczniów (zwłaszcza w klasie maturalnej), poświęcających uwagę nie tylko egzaminowi dojrzałości, tzn. angażujących się społecznie, próbujących realizować projekty czy zdobywających doświadczenie zawodowe. Czy mój wynik na maturze jest ważniejszy od wszystkiego innego, czemu się poświęcam?
K.M.M: Powiem w ten sposób, motywacja z wykorzystaniem kija jest żadną motywacją i wszyscy to wiedzą, bo wyrabia traumy. Mówi się, że to współczesne pokolenie nadinterpretuje presję szkolną, gdyż jest to pokolenie płatków śniegu. To jest pokolenie ludzi, którzy są wrażliwsi na pewne tematy społeczne i podwójnie cierpią wskutek tego systemu, ponieważ ich niezgoda jest bardziej wyraźna, niż poprzednich pokoleń. Motywacja negatywna jest zbyt dużym ryzykiem, które się podejmuje, w zasadzie nie wiadomo w imię czego, ponieważ nie ma żadnego udowodnionego, lepszego wpływu motywacji negatywnej nad motywacją pozytywną. Anna Szulc nagłośniła sytuację, w której w jednej ze szkół wprowadzono zamiast oceny niedostatecznej ocenę: “popracuj dalej”. Idea była taka, żeby wskazać, że błąd jest częścią procesu kształcenia. Szkoła przedstawia, że jest on czymś przerażającym, czymś przez co dostaniemy negatywne punkty, negatywne procenty, negatywne oceny, negatywną uwagę, negatywne spojrzenia ze strony kolegów. Motywacja negatywna, którą uskuteczniają nauczyciele, jest bardziej dla nich niż dla uczniów, bo to oni są przerażeni, że dyrektor będzie mieć do nich pretensję, że ich klasa będzie miała 40% progu zdawalności, a później ten dyrektor jest przerażony, że kurator mu powie to samo o jego szkole. To jest właśnie ta metoda terroryzmu feudalnego, która upodabnia struktury akademickie i szkolne do struktur kościelny, w których właśnie coś takiego funkcjonowało. Skutkiem jest przede wszystkim to, że uczniowie tracą chęć do dalszej edukacji. To jest największa strata, jaką możemy sobie wyobrazić. Jeżeli ten system rzeczywiście ma wyłaniać najlepszych ludzi, to można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że to jest najgorszy system do wyłaniania najlepszych ludzi, jaki sobie można wyobrazić, właśnie system oparty na zastraszaniu. Co do aktywności pozaszkolnej, moja mama w klasie maturalnej w liceum dostawała regularnie niższe oceny, dlatego, że się uczyła w szkole muzycznej równolegle. To była Polska Rzeczpospolita Ludowa, oznacza to, że nie zmieniło się w tym aspekcie absolutnie nic i to też pokazuje, gdzie jest czytelne źródło tego problemu, z którym się stykamy. Znaczy terroryzowanie ludzi egzaminem. Wydaje mi się, że podcinanie skrzydeł aktywistom to jest najgorsza rzecz, jaka może spotkać ucznia, pokazywanie, że to co robimy dla siebie, jest złe. Ja mówię coś dokładnie odwrotnego swoim studentom. To znaczy studia, to przyjemność intelektualna i fanaberia. Obok tego należy zadbać o siebie, ja tylko i wyłącznie dzięki temu, że miałem “Plan B”, że dbałem o swój rozwój i miałem różne opcje w ogóle byłem w stanie znaleźć zatrudnienie po tym jak nie znalazłem zatrudnienia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie byłbym w stanie zarabiać, gdybym był tylko zaczytanym w Mickiewiczu polonistą, więc to, że robimy coś, to jest wartość nadrzędna i szkoła powinna to inspirować i za to w jakiś sposób wynagradzać i pokazywać, że to jest dobre. Szkoła powinna zachęcać do staży, bo bardzo dużo można zyskać przed maturą, idąc na staż albo do jakiejś pracy. Także bardzo podobnej rzeczy się doświadcza w trakcie olimpiady przedmiotowej, to znaczy innego stylu uczenia, który bardzo dobrze przygotowuje do studiów. W zasadzie dla mnie pierwszy rok studiów, który jest zawsze dla ludzi najtrudniejszy, był łatwiejszy od etapu centralnego olimpiady, który miałem za sobą już na poziomie 2 klasy liceum. Wracając, moja sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia, mimo że miałem wszystkie laury, które mogłem mieć podczas studiów. Cóż bym z nimi zrobił, gdybym nie miał co do garnka włożyć. Więc tak, zaangażowanie się w tego rodzaju rzeczy jest świetne i jestem gorącym zwolennikiem tego, żeby to dociążenie godzinowe ucznia było jak najniższe, aby mógł realizować staże, olimpiady czy projekty.
M.B: Chciałam jeszcze na chwilę wrócić do tematu olimpiad ze względu na to, że przygotowując się do dwóch, czytałam inną literaturę niż proponuje szkoła średnia, nie podręczniki pod wydawnictwem Nowej Ery czy Operonu, a literaturę naukową. Zauważyłam wówczas coś, co bardzo spodobało mi się w literaturze naukowej, akademickiej, a czego nie ma w podręcznikach szkolnych. Mowa o przypisach i bibliografii. Teraz gdy czytam swój wątpliwej jakości podręcznik do historii widzę, że podany został jakiś fakt czy cytat, ale bez przypisu. Mam wrażenie, że podręczniki dla licealistów na siłę ich ogłupiają, przyjmując taką formę.
K.M.M: To sposób na łatwe pisanie książek, ponieważ niestety podręczniki szkolne to potworne lobby, które odpowiada za od 60% do 70% przychodów księgarń. Podręczniki muszą być często aktualizowane, za co się dostaje kasę, a w środowisku akademickim nie dostaje się pieniędzy za żadne publikacje naukowe. Najgroźniejsze jest jednak to, że przez to, że właśnie pisze się to łatwiej, szerzy się tak zwane doxy. Doxa po grecku to wiedza ogólna, nieudokumentowana i zabawna rzecz polega na tym, że pierwsze, co mówimy studentom na pierwszym roku studiów to, aby nie używali doxy. Jestem bardzo upierdliwym czytelnikiem, więc sprawdzałem profesorów, którzy pisali teksty i okazywało się, że oni (dla przykładu) nie rozumieją po angielsku i robili potworne błędy w tłumaczeniach.
Podręczniki nie powinny być wydawane w papierze, aby ludzie, którzy będą chcieli sprawdzić przypisy, zrobią to, a równocześnie będzie o wiele trudniej napisać taki podręcznik, ponieważ trzeba wysokich kwalifikacji intelektualnych, żeby dokumentować tak precyzyjnie. Pułapka pojawia się zwłaszcza w obszarze historii, dużo ludzi ma na przykład wiedzę ogólną, że kamienice czynszowe miały wąskie frontony. Skąd to wiesz? Bo wychodzę na rynek i widzę. Dobrze, kiedy to się stało? Otwiera podręcznik, widzi w jakim mieście, gdzie po raz pierwszy, kto to powiedział? Już nie wiadomo. Miałem kiedyś pracę dyplomową, która akurat poruszała się w tym obszarze, był duży problem ze znalezieniem źródła historycznego, właśnie przez wzgląd na to, że historia jest tak, a nie inaczej wykładana i realizowana w szkołach, więc to uważam za największy kłopot i największy problem. Równolegle grzechem akademików jest to, że wymuszają na studentach pisanie w sposób niezrozumiały, ale wykorzystywanie przypisów aparatu bibliograficznego i tych rygorów naukowych nie musi się wiązać z niezrozumiałością. Swoją drogą, przypisy mogą być końcowe, mogą być w ostatnim rozdziale. Oczywiście troszeczkę inaczej jest z podręcznikami w naukach ścisłych i technicznych, bo tam aparat przypisów jest w większości przypadków nie konieczny z tego względu, że no chociażby jest wzór, który jesteśmy w stanie zweryfikować w milionie różnych publikacji, bez konieczności przypisu. Natomiast w naukach humanistycznych uważam, że są bezwzględnie konieczne.
Nawiasem mówiąc, nie jest rzeczą przypadku, że olimpijczycy radzą sobie lepiej na studiach właśnie przez wzgląd na to, że oni nie mają problemu w konstruowaniu chociażby biografii do pracy dyplomowej, bo już wiedzą, dlaczego w ogóle jest konieczna i można tylko doszlifować pewne umiejętności, które już są. Faktem jest, że tytaniczna praca, którą trzeba wykonać, żeby równolegle ze szkołą robić olimpiady, jest absolutnie niedoceniana.
M.B: Aż muszę poprosić o komentarz, niektórzy nauczyciele krytykują olimpijczyków i nazywają ich farciarzami. To jest moje ulubione określenie, najwyraźniej można dodatkową aktywność ucznia krytykować, bo są uczniowie, którzy szybko łapią tytuł finalisty czy laureata, a nauczyciel wychodzi z założenia, że oni już się zamykają na naukę, oni już po prostu myślą, że mają wszystko. Zastanawiam się, czy naprawdę są tacy ludzie. Bo faktem jest, że przygotowując się na przykład do Olimpiady Filozoficznej czytałam bardzo dużo literatury i naprawdę mocno zgłębiałam temat, a później trochę odpuściłam. Nie odpuściłam dlatego, że stwierdziłam, że już mam wszystko z zakresu filozofii, tylko z takiego względu, że chciałam troszeczkę zwolnić. A do tematu na pewno wrócę, zwłaszcza, że mam już dawkę wiedzy podstawowej. Niemniej słowa krytyki cały czas się pojawiają i zastanawiam się, czy na Uniwersytecie traktuje się wspomnianych olimpijczyków jako “farciarzy”?
Absolutnie nie, to znaczy wręcz przeciwnie. Jeżeli ktoś jest olimpijczykiem, to jest czytelny sygnał, że praca z nim będzie łatwiejsza. To jest oczywista sprawa dla każdego i ja jestem w stanie rozpoznawać na milę osoby, które miały przygotowanie olimpijskie. Oburza mnie to określenie z bardzo prostego powodu, to znaczy można te narracje bardzo łatwo odwrócić. Ja też pamiętam siebie, który wrócił na lekcje języka polskiego, z którymi zawsze miałem problem. Dlaczego? Dlatego, że na przykład odmawiałem odpowiedzi z Dziadów bez Dziadów w rękach, więc jak wróciłem z olimpiady, to mogłem się rozsiąść, to znaczy okazuje się, że szkoła nie ma do zaoferowania nic poza przygotowaniem do egzaminu. Wtedy okazuje się, że wszystkie funkcje szkoły, o których się tak szumnie mówi, znikają i nagle się pojawiają argumenty na rzecz edukacji domowej. Skoro ja przychodząc do szkoły, nie mam co robić i się nudzę, bo jestem za dobry, to jest absurdalne. To też pokazuje problemy bardzo rozległe, to znaczy zbyt duże klasy, zbyt duże dysproporcje indywidualne między rozwojem jednostek. Od lat się mówi, że nie każdy jest tak samo rozwinięty. W dalszym ciągu łączymy ludzi ze sobą w tym samym wieku, a nie pozwalamy im na migrację do innej klasy z innym numerkiem, tylko klasy, w której są ludzie, którzy na przykład szybciej pracują, albo tacy, którzy potrzebują więcej wsparcia. Swoją drogą w PRL nazywało urawniłowka, czyli wszystkich do jednego poziomu, żeby zdali jednakowo maturę i uważam, że szkoła, w której każdy na przykład zdaje maturę na 100%, jest bardzo niepokojąca, bo to albo oznacza, że matura jest kiepska, albo to oznacza, że przygotowują wyłącznie do matury. Znaczy naturalna sytuacja jest taka, że pewna grupa zyskuje, a jest grupa mniejsza, która nie zyskuje, jest też grupa najmniejsza, która robi wszystko najlepiej. No nie jest sytuacją pożądaną aby było to 100% we wszystkich kategoriach, a do tego dąży całe szkolnictwo i przypuszczalnie problem z olimpijczykami bierze się z tego, że nauczyciele dobrze wiedzą, że olimpijczyk zhakował system, w tym całym rozgardiaszu chodziło tylko o ten papierek, który mam na studia. Nic więcej nie potrzebuję od was, prawda? I to dyskredytuje i dyskwalifikuje szkolnictwa jako pewną ideę, żeby nie było dokładnie to samo, możemy powiedzieć o niektórych kierunkach studiów, gdzie zapomina się o tym, że najważniejszą częścią uczelni jest stworzenie społeczności akademickiej, która się wspiera i która podmiotowo traktuje studentów i nie robi różnicy między nauczycielem a uczniem.
Olimpiada zaburza hierarchię pomiędzy nauczycielem a uczniem, prawda? Bo nagle konfrontuje ucznia z naukowcami, którzy egzaminują podczas olimpiad. Swoją drogą jest to działalność prawie charytatywna i naprawdę ludzie, którzy się w to angażują, angażują się w to ideowo, ponieważ wierzą, że to jest jeden jedyny obszar edukacji niższej, który ma sens, więc tak są postrzegane olimpiady z perspektywy akademickiej, jako coś, co jest taką oazą starego systemu. Miałem 4 godziny na napisanie pracy na etapie wojewódzkim, takiej samej jak się pisze na maturze i podczas tych 4 godzin pamiętam siebie właśnie, który oddał po 40 minutach, gdybym miał godzinę, nie oddałbym po 40 minutach pracy, bo ja bardzo źle reaguję na presję czasową. Olimpiada pozwala właśnie na to wyrwanie się spoza systemu. Wystarczy wyobrazić sobie, że jest stworzona podstawa programowa ministerialna do olimpiady. Ministerstwo kontroluje to, co się pojawia na olimpiadach. Natychmiast poziom zjedzie w dół, natychmiast pojawią się te same problemy, które znamy z matur.
M.B: Co sądzisz o tym, że dążymy do tego, aby egzaminy ósmoklasisty były pisane z możliwie każdego przedmiotu po to, aby na dany profil w liceum dostawał się crème de la crème, żeby na biol-chem poszli tylko ci, którzy tę biologię napisali jak najlepiej. Jest to dążenie do jak najbardziej wyrównanego poziomu grupy już od pierwszej klasy profilowanej w liceum.
Powiem tak, mnie w ogóle bawi idea egzaminów, bo muszę w końcu o tym powiedzieć. Ja dostawałem się do gimnazjum jak jeszcze było, ale to naprawdę nie ma znaczenia, jak się nazywają te szkoły. To Wszystko jest to samo, tylko się właśnie zmienia identyfikacja wizualna, jak w przypadku logo PEPSI. Dostawałem się do szkoły z ocen, które były na świadectwie. Uważam, że ocena powinna być opisowa, jednak ludzie lubią oceny i wierzą w nie, ale kiedy przyjdzie nam zobaczyć świadectwo, to powołujemy się na argument.: “A może ta osoba chodziła do małej wiejskiej szkoły i te oceny są naciągnięte?”. To jest właśnie ten problem, do którego cały czas wracamy, to znaczy nieprzenoszenia się bardzo ważnych i aktualnych tematów, które by wiele wyjaśniły nam z naszej sytuacji do szkół, które zostały zatopione jak w żywicy w latach 80. czy 70. W przypadku egzaminów 8-klasisty mogę opierać się na opiniach psychologów, pedagogów, którzy mówią, że to jest zdecydowanie za wcześnie, jak na tak stresujące egzaminy i argumentacje, że kiedyś tak było, są wtórne, ponieważ każdy, kto uczy każdy kto ma jakiekolwiek powołanie, wie o tym, że co roku się zmienia, to w jaki sposób uczy. Jeżeli ktoś nie ma czasu na zmienianie co roku tego, jaki jest jego styl nauczania, nie powinien uczyć. To jest dość przerażające, ponieważ uświadamia, jak wiele osób nie powinno uczyć, więc w sytuacji przystępowania do tego egzaminu, teraz przy takim obciążeniu psychicznym, jakie jest i przy tak dużych zmianach w naszych mózgach, które coraz bardziej odfiltrowują informacje nie kumulują jej i w coraz większym przekonaniu uczniów, którzy głupi nie są i swoje widzą, że uczą się rzeczy, które są przestarzałe, bo wystarczy jeden “Google”, żeby coś sprawdzić. A ktoś, kto poszukuje, chce wiedzieć więcej, też sprawdza i weryfikuje. Radykalnie zmieniły się realia, w jakich kształcimy, zmieniły się ścieżki dostępu do wiedzy. Jak jeszcze możemy się kłócić co do egzaminu państwowego w postaci matury, która jak podkreślam, jeśli jest, niech będzie w formie zagadnień, tak co do egzaminów ósmoklasisty uważam, że one są całkowicie zbędne i sprowadzają się wyłącznie do tego, że chce się ludzi segregować.
M.B: A co sądzisz o rankingu Perspektyw dotyczącym liceów?
Uczciwie mówiąc on jest jeszcze gorszy na etapie uniwersyteckim, ponieważ błędnie wyliczono wskaźnik prestiżu naukowego. Generalnie rankingowanie szkół, tak samo jak rankingowanie uczniów jest błędem, szkoła powinna dbać o to, żeby sama się zareklamować, to ona oferuje swoim uczniom coś wyjątkowego. To jest zupełnie inny sposób myślenia, który nie był możliwy do realizacji w epoce przed cyfrowej, a który jest banalny do realizacji obecnie, wystarczyłoby mieć ogólnopolskie repozytorium, baza danych dotycząca nauczycieli, którzy mieliby tam swojej wizytówki. Dla mnie miałoby to chociażby taki profit, że studenci nie musieliby co roku zadawać pytania, jakie mam zajęcia, na jakich uczelniach, po prostu by to widzieli. Epoka cyfrowa umożliwia nam tego rodzaju rzeczy i rankingi są przestarzałe. To znaczy, nie musimy już drukować w gazecie tak ongiś jakie są najlepsze licea, żeby ludzie wiedzieli do jakiego się dostać, ponieważ mogliby to sami sprawdzić.
Na koniec komentarz Michaliny Popko:
Nigdy nie miałam przeczucia, że padłam ofiarą polskiego systemu edukacji. W końcu ani razu nie doświadczyłam ze strony nauczycieli przemocy fizycznej, ani nie groziło mi niezdanie do następnej klasy – wręcz przeciwnie. Większość pracowników placówek edukacyjnych, do których uczęszczałam, całkiem mnie lubiło – dobrze się uczyłam, wygrywałam konkursy, angażowałam się w życie szkoły i miasta, a przy tym w każdym wystąpieniu wspominałam o mojej szkole. Problem zaczął się dopiero wtedy, kiedy to rozwój zawodowy i działalność społeczna stały się dla mnie kwestią pierwszorzędną, a nauka spadła na drugie miejsce. Tak naprawdę od najmłodszych lat byłam typem społecznika – już w szkole podstawowej zaczęłam angażować się w pracę na rzecz Samorządu Uczniowskiego, wymiany międzynarodowe, akcje charytatywne czy organizację miejskich eventów. Jestem przekonana, że to właśnie dzięki tym aktywnościom, już w wieku 15 lat wiedziałam, w którym kierunku rozwoju zawodowego chciałabym w przyszłości pójść. Jak wspomniałam, działaność społeczna prawie od zawsze leżała w mojej naturze, jednak prawdziwa przygoda rozpoczęła się po przyjściu do liceum do Warszawy… Własne projekty społeczne, liczne NGOs, piastowanie funkcji Wiceprzewodniczącej SU oraz Kapitanki Drużyny Debatanckiej, dalsza praca na rzecz rodzinnego miasta i działaność w Our Future Foundation jako Creative Director, przy którym współorganizowałam 10 ogólnopolskich eventów. Liceum starało się zbytnio nie wpływać na moje zaangażowanie – w końcu miałam tytuł laureatki Olimpiady i czerwony pasek, a moje osiągnięcia całkiem ładnie się prezentowały. Pracowałam wtedy na 100-krotnie zwiększonych obrotach i stawałam przed ciężkimi wyborami – zadbać o swój komfort psychiczny, spotkać się ze znajomymi po miesiącach spędzonych w domu czy przysiąść do pracy nad kolejnym projektem. Tylko takie opcje były dostępne, w końcu siedzenie nad książkami i przygotowania do Olimpiady nie były w tamtym czasie kwestią w jakimkolwiek stopniu dyskusyjną. Dopiero w momencie, w którym poszłam do klasy maturalnej, a nauczyciele zobaczyli, że we wrześniu opuściłam kilka dni, aby wziąć udział w Bootcampie Obywatelskim, zaś na moim Facebooku reklamowałam eventy, które miałam zamiar w dalszym ciągu organizować, zaczęli się mocno obawiać o moje matury… A raczej o to, czy moje wyniki przypadkiem nie zaniżą ich wysokiej corocznej średniej. (Krótki spoiler – nie, w żadnym stopniu nie zaniżyły). To, ile razy słyszałam, że przez moje zaangażowanie matury po prostu nie zdam, że nie dostanę się na wymarzone studia, jest najzwyczajniej w świecie przerażające. I nie mam w tym momencie pretensji do moich nauczycieli czy liceum, w końcu również siedzą w tym systemie od lat i nie zdają sobie sprawy z tego, że jest jakaś inna droga. Jednak dlaczego zamiast wspierać młodych ludzi, wyciągać do nich pomocną dłoń, doceniać ich wkład w rozwój polskiego społeczeństwa i chwalić za podejmowanie pracy w tak młodym wieku, próbują ich zastraszyć, kompletnie zdemotywować, ustawić w jednym szeregu z innymi, zabić ich kreatywność i podmiotowość oraz zmusić do wpisania się w sztywne, odgórnie ustalone normy. Moja przyjaciółka kocha piec torty i rozkręca związany z tym biznes, przyjaciel jest dziennikarzem, który zarabia na swoich artykułach, a ostatnio odbył nawet szkolenie w Brukseli, pierwszy kolega programuje lepiej niż niejeden informatyk po studiach i nie starcza mu czasu na przyjmowanie wszystkich zleceń, zaś drugi ma własną firmę, z ramienia której kręci reklamy o budżecie wyższym, niż pensja wszystkich uczących nas nauczycieli razem wziętych. Nie, nigdy nie miałam przeczucia, że padłam ofiarą polskiego systemu edukacji. Mam jednak przeczucie, że każdemu z nas ów system odebrał pewną cząstkę kreatywności i indywidualności. Skoro po latach spędzonych na ponad 14-godzinnym, wypalającym wysiłku intelektualnym (szkoła + nauka + zajęcia dodatkowe + rozwój własnych pasji) młodzi ludzie dalej są w stanie robić tak niesamowite rzeczy, co mogliby osiągnąć, gdyby system edukacji im tego nie utrudniał?