Spektakl „Za dużo wszystkiego” w reżyserii Michała Buszewicza to dla mnie jedno z najważniejszych wydarzeń teatralnych ostatnich miesięcy – nie tylko w TR Warszawa, ale w ogóle w polskim teatrze. Od samego początku wciąga i porusza, trafia dokładnie tam, gdzie trzeba – w punkt, w sedno, bez zbędnego moralizatorstwa, ale z ogromną uważnością na to, co dziś nas naprawdę dotyka. Temat, który podejmuje, czyli pracoholizm i życie w nieustannym pędzie, to codzienność niemal każdego z nas. Niezależnie od wieku, zawodu czy miejsca, w którym jesteśmy, ten spektakl uświadamia, jak łatwo się zatracić, ulec wymaganiom, zapomnieć o sobie, o relacjach, o najbliższych, o własnych potrzebach.
Forma, w jakiej twórcy opowiadają tę historię, jest wyjątkowa – dynamiczna, pełna energii, ale jednocześnie miejscami absurdalnie komiczna. Przerysowanie sytuacji – jak choćby walka na miecze świetlne czy pojawiający się co chwilę Deadline – nie tyle śmieszy, co uwiera. Właśnie przez tę groteskę zaczynamy widzieć, jak bardzo sami jesteśmy w tym uwikłani. Śmiejemy się, ale czujemy niepokój. Bo przecież też nie odbieramy telefonu od mamy, też przekładamy spotkania, też nie mamy czasu na nic, choć cały czas „coś robimy”.



Duże wrażenie zrobiła na mnie scenografia – minimalistyczna, ale świetnie oddająca klaustrofobiczną atmosferę pracy w korporacji czy w domowym biurze, gdzie nawet łóżko staje się miejscem zadań. Wszystko jest niby lekkie, kolorowe, trochę infantylne, ale pod tą warstwą kryje się coś bardzo poważnego – system, który wciąga, wyciska, pożera ludzi. I nie daje w zamian nic, poza satysfakcją, że „znowu się udało”, kosztem zdrowia, relacji i czasu, którego już nie da się odzyskać.
Zachwyciła mnie młoda obsada. Grają z ogromnym zaangażowaniem, ale też z wyczuciem – bez przerysowania, bez teatralnej przesady. Każda z postaci jest ludzka, prawdziwa, bliska. Szczególnie chciałbym wyróżnić Karolinę Bednarek, której obecność sceniczna jest niezwykle wyrazista. W jej grze było wszystko: napięcie, zmęczenie, ambicja, ale też subtelna bezradność, która poruszała dużo bardziej niż jakakolwiek wielka emocjonalna scena.

Bardzo ważne było dla mnie też to, że spektakl nie daje prostych odpowiedzi. Nie mówi: rzuć wszystko, wyjedź w Bieszczady. Zamiast tego zadaje pytania. Czym jest sukces? Czy naprawdę musimy cały czas być dostępni? Dlaczego tak trudno powiedzieć „nie”? I czy w ogóle potrafimy jeszcze odpoczywać? To nie są pytania teoretyczne – po wyjściu z teatru zostają w głowie i pracują długo, może nawet dłużej niż sam spektakl trwał.
Gdyby nie to, że sam wpadłem w pułapkę pracoholizmu, a obowiązki i nauka nie dają mi spokoju, wróciłbym na ten spektakl bez wahania. I to nie raz – może dwa, a nawet trzy razy. Bo to nie jest przedstawienie na jeden wieczór. To teatr, który coś w człowieku zmienia, zostawia trwały ślad. Poleciłbym go każdemu – naprawdę każdemu, bez względu na to, czy kocha teatr, czy po prostu chce na chwilę się zatrzymać i pomyśleć o swoim życiu.
„Za dużo wszystkiego” mówi wprost o tym, o czym często boimy się rozmawiać. I może właśnie dlatego działa tak mocno. To spektakl mądry, odważny, świetnie zagrany i niezwykle potrzebny. Cieszę się, że mogłem go zobaczyć – i mam ogromną nadzieję, że wrócę, kiedy tylko będę mógł na moment zwolnić. Pamiętajcie, żeby dbać o siebie i uważać na przepracowanie.

