Dramat, który uczy życia
Nie jestem w stanie dokładnie zliczyć, ile godzin życia poświęciłem na lekcje języka polskiego, które miały przybliżyć mi m.in. arcydzieło Szekspira, jakim jest „Hamlet”. Setki godzin wpatrywania się w podręczniki, rozkładania na czynniki pierwsze fraz, analizowania metafor, dyskusji o motywach zemsty, zdrady, szaleństwa czy egzystencjalnych rozterek księcia Danii. Wydawało mi się, że nic więcej nie da się dodać, że już wszystko zostało powiedziane, przemyślane i zinterpretowane. Czułem się jakby tekst wyczerpał się w mojej świadomości, że nie znajdę niczego nowego — niczego, co poruszy mnie jeszcze głębiej.
A jednak ten jeden wieczór, spędzony na widowni Teatru Narodowego podczas jednego z pierwszych pokazów „Hamleta” w reżyserii Jana Englerta, przewrócił moje spojrzenie na ten dramat do góry nogami. Spektakl, który miał być po prostu kolejną klasyczną interpretacją, stał się dla mnie czymś więcej niż lekcją literatury — stał się żywym doświadczeniem, które zastąpiło mi milion godzin nauki i korepetycji.
To, co najbardziej mnie uderzyło, to fakt, że dzięki temu przedstawieniu nie tylko zacząłem rozumieć „Hamleta” na nowo — zacząłem go przede wszystkim czuć, bo „Hamlet” to nie tylko tekst, który się analizuje, to dramat o ludzkich emocjach, sprzecznościach, bólu i poszukiwaniu sensu. Englert, tworząc spektakl, nie pozwolił, aby ta warstwa emocjonalna zaginęła pod warstwą intelektualnych rozważań. Przeciwnie, on ją wyrzucił z siebie, przywrócił jej prawdziwą siłę i świeżość.
Nie przesadzam, kiedy mówię, że spektakl ten stał się dla mnie czymś o wiele bardziej wartościowym niż wszystkie lekcje i książki. W dzisiejszym świecie, w którym często mierzymy się z nadmiarem informacji, ten „Hamlet” okazał się klarownym i prawdziwym przekazem, który trafił do mnie osobiście — do mojego rozumienia świata, moich wątpliwości i pytań.
Zanim jeszcze wszedłem na salę, byłem sceptyczny. Reżyseria Jana Englerta wzbudzała we mnie szacunek, bo to nazwisko to przecież gwarancja wysokiego poziomu, ale jednocześnie obawę przed niekiedy zbyt mocno eksponującymi tradycjami kosztem emocji. Zwłaszcza że „Hamlet” to jeden z najczęściej wystawianych dramatów na świecie i wydawać by się mogło, że jego sceniczne interpretacje można łatwo przewidzieć — w końcu co nowego można powiedzieć po tylu inscenizacjach?
Już jednak po pierwszych minutach spektaklu poczułem, że jestem świadkiem czegoś innego. Englertowi udało się zbudować spektakl, który jest jednocześnie klasyczny i… zaskakująco współczesny. Każde słowo, każdy gest, każda scena były żywe, pełne napięcia i znaczeń, które pulsowały w mojej głowie i sercu.
„Hamlet” w wersji Englerta to dramat o nas — o naszych lękach, dylematach, a także o odpowiedzialności, którą każdy z nas musi podjąć wobec świata.
Ten spektakl nie tylko pozwolił mi lepiej zrozumieć Szekspira — on dał mi narzędzia do tego, by zacząć rozumieć samego siebie i otaczającą rzeczywistość. I dlatego wiem, że to doświadczenie będzie mi towarzyszyć długo, nie tylko jako pomoc w nauce do matury, ale jako prawdziwe artystyczne przeżycie, które rozbudza miłość do teatru i literatury na nowo.

Testament dyrektora
Spektakl „Hamlet” w reżyserii Jana Englerta to znacznie więcej niż tylko kolejna adaptacja na deskach Teatru Narodowego — to prawdziwe wydarzenie symboliczne, które nabiera wyjątkowej wagi, gdy poznaje się tło jego powstania i kontekst artystyczny. Premierę tego przedstawienia zaplanowano na czas, w którym Englert kończy swoją wieloletnią, pełną wyzwań i sukcesów kadencję jako dyrektor artystyczny jednej z najważniejszych scen w Polsce. W tym sensie „Hamlet” pojawia się nie tylko jako spektakl, ale jako swoisty manifest, testament i artystyczne podsumowanie jego drogi, która miała ogromny wpływ na kształt współczesnego teatru polskiego – ogromny.
Wybór właśnie tego dramatu, do którego Englert powracał wielokrotnie jako aktor i reżyser, nie jest przypadkowy. To dzieło, które dotyka fundamentalnych pytań o sens życia, działanie, wolność, sprawiedliwość i śmierć. To właśnie te pytania stają się w spektaklu punktem wyjścia, ale i najważniejszym wątkiem przewodnim, który angażuje nie tylko bohaterów scenicznych, lecz przede wszystkim widzów.
Jan Englert nie potraktował frazy „być albo nie być” jako zwykłego cytatu znanego z podręczników, lecz nadał jej charakter, który niesie ze sobą ciężar egzystencjalny i w zasadzie polityczny jednocześnie. Te słowa brzmią na scenie jak pytanie o to, czy człowiek w dzisiejszym świecie wciąż ma szansę być sobą, działać zgodnie z własnym sumieniem, przeciwstawiać się złu i bezprawiu, czy raczej poddaje się mechanizmom wszechobecnym w naszym społeczeństwie.
W Teatrze Narodowym — miejscu, które niegdyś było i wciąż jest ostoją polskiej kultury, przestrzenią oporu, pamięci i tożsamości — ta fraza nabiera dodatkowego znaczenia. Miejsce to od dekad było świadkiem narodowych dramatów, zmagań o wolność słowa i tworzenie wspólnoty, która potrafiła przetrwać najtrudniejsze czasy.
Zamykając swój rozdział jako dyrektor, Englert przekazuje symboliczny znak: teatr to nie tylko scenografia, światła czy aktorzy. To przestrzeń, w której odbywa się ciągła walka o to, czy „być” — czyli istnieć jako kultura świadoma, zaangażowana i niepokorna — czy też „nie być” — zniknąć, ulec zapomnieniu, ściszyć swoje wartości.
Englert mówi o uniwersalnym konflikcie jednostki z systemem, o próbie odnalezienia siebie w chaosie świata, o odpowiedzialności i moralnym wyborze.
„Hamlet” w Narodowym staje się więc symbolicznym pożegnaniem nie tylko dyrektora, lecz również swoistym apelem do widzów — do nas wszystkich — by nie tracili wiary w sens działania, by nie pozwolili zgasnąć tej iskrze, którą jest teatr, kultura, ale i jednostka człowieka.
Englert, poprzez swoje mistrzowskie prowadzenie spektaklu, udowadnia, że klasyka nie jest martwą formą. Jest żywym dialogiem między przeszłością a teraźniejszością, między pytaniami Szekspira a wyzwaniami współczesności. I właśnie na tym polega jego testament – teatr, który kocha, musi trwać, bo to w nim „być albo nie być” staje się realnym pytaniem, a nie pustą frazą.

O czym właściwie jest ten „Hamlet”?
Na pierwszy rzut oka odpowiedź wydaje się prosta i oczywista – „Hamlet” to przecież opowieść o księciu Danii, który po tragicznej śmierci ojca staje przed zadaniem zemsty — zdrada, intrygi, szaleństwo i śmierć towarzyszą mu od pierwszych scen aż po dramatyczny finał. Każdy z nas zna tę historię: duch ojca, zabójstwo, gra pozorów, tragiczne decyzje, rodzinne i polityczne zawirowania. Jednak spektakl w reżyserii Jana Englerta odsłania przed widzem znacznie głębsze i bardziej złożone znaczenia niż te powierzchowne, znane z lekcji czy streszczeń.
To, co szczególnie uderza w tej inscenizacji, to fakt, że „Hamlet” to nie tylko dramat zemsty — to przede wszystkim opowieść o dziedziczeniu bólu i brzemieniu świadomości, które może być cięższe niż sama śmierć. Englert pokazuje nam Hamleta nie jako bohatera romantycznego, który rzuca się w wir walki, ani jako wojownika, który z mieczem w ręku zmienia bieg historii. Ten Hamlet to postać paraliżowana przez swoje myśli, nadmiernie rozumiejąca świat, przez co nie może podjąć zdecydowanego działania.
W jego bólu nie chodzi tylko o osobistą tragedię — chodzi o świadomość bezduszności świata, pełnego kłamstw, intryg i układów. Hamlet widzi rzeczywistość w sposób przenikliwy, nie pozwala mu to jednak na prostą odpowiedź ani na łatwe rozwiązania. Wbrew pozorom jego walka nie jest walką fizyczną, ale przede wszystkim wewnętrznym, psychicznym konfliktem — między rozumem a emocjami, pragnieniem sprawiedliwości a bezsilnością wobec skorumpowanego systemu.
Jego niemoc jest tragiczna: im więcej rozumie, tym mniej może działać. Nie dlatego, że brak mu odwagi czy chęci, ale dlatego, że świadomość prawdy i fałszu, dobra i zła, odpowiedzialności i zdrady jest dla niego zbyt przytłaczająca. To właśnie nadmiar rozumu, świadomości, która boli bardziej niż fizyczna śmierć, unieruchamia go i skazuje na samotność.
Ten Hamlet nie jest buntownikiem, który wywoła rewolucję czy dokona spektakularnych zmian. Jego bunt jest cichy, bolesny i ostatecznie prowadzi do rozpadu — nie tylko jego samego, ale i całego świata, który skrywa i reprezentuje. Elsynor, symboliczne miejsce akcji, zostaje ukazane jako państwo na skraju upadku, miejsce zmarnowane, pozostawione na śmietniku historii, gdzie stare układy i korupcja zatruwają wszystko, co jeszcze mogłoby tętnić życiem.
Ta wizja sprawia, że „Hamlet” staje się nie tylko osobistą tragedią księcia, ale też gorzkim obrazem społeczeństwa i polityki. Pokazuje, jak ból i rozczarowanie jednostki przelewają się na całe wspólnoty, niszcząc je od środka. To historia o przekleństwie dziedziczenia, które nie jest tylko fizyczne, ale i moralne — o tym, że rany przeszłości są tak głębokie, że nawet najwyższa świadomość i inteligencja nie zawsze mogą je uleczyć.
W ten sposób „Hamlet” Englerta odbija się echem we współczesności — w świecie pełnym konfliktów, manipulacji i moralnych dylematów, w którym każdy z nas musi stawiać czoła swoim własnym pytaniom o sens bycia i działania. Przecież nie raz tak mieliście, prawda?

Hugo Tarres – Hamlet, którego zapamiętam
Największym i najbardziej zaskakującym odkryciem tego wieczoru okazał się dla mnie Hugo Tarres, czyli aktor młodego pokolenia z hiszpańskimi korzeniami, który podjął się jednej z najbardziej wymagających ról w historii teatru i wykreował postać Hamleta z niezwykłą siłą, świeżością i autentycznością. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, jego występ nie był ani wtórny, ani przesadnie teatralny. Był prawdziwy, poruszający, ale i młodzieżowy – dla uciechy naszych czytelników.
Hugo, to nie był Hamlet jako stereotypowy, polski bohater narodowy. To był Hamlet, który czuje się wyrzucony poza nawias systemu, postać obca nie tylko w sensie duchowym, ale i kulturowym. W tym akcie obcości kryła się niezwykła siła — dawała poczucie autentyczności i uniwersalności dramatu. Widziałem w nim nie tylko księcia Danii, ale także każdego z nas — człowieka zmagającego się z poczuciem wyobcowania i bezradności wobec otaczającego nas świata.
Co mnie najbardziej ujęło, to sposób, w jaki Tarres grał — bez teatralnego przepychu. Jego Hamlet nie wygłaszał monologów jak z podręcznika, nie dramatyzował na pokaz. Był spięty, zamknięty w sobie, wewnętrznie rozdarty, nie wiedział, co myśleć. Taka powściągliwość i naturalizm były właśnie tym, co uczyniło go niezwykle ludzkim i bliskim. W jego oczach widziałem młodego człowieka, który tak jak ja, zderza się z rozczarowaniem, strachem i ciężarem dorosłości, na którą wcale nie był gotowy.

Ofelia Heleny Englert
W obsadzie tego spektaklu pojawiło się nazwisko, które od początku wzbudzało emocje i pewne podejrzenia — Helena Englert, wnuczka reżysera Jana Englerta. W środowisku teatralnym takie obsadzenie bywa często postrzegane przez pryzmat rodzinnych koneksji, a nie wyłącznie talentu. Jednak z miejsca trzeba podkreślić — Helena Englert w roli Ofelii udowodniła, że zasłużyła na tę rolę w pełni, swoją pracą, wrażliwością i talentem.
Jej Ofelia to postać, którą trudno było porównać do klasycznych, często mdłych i papierowych interpretacji. Zamiast tego Helena stworzyła pełnokrwistą, tragiczną kobietę, która jest obecna na scenie całym sobą. Jej Ofelia to nie bezwolna ofiara miłości i losu, lecz raczej ofiara systemu.
W tej interpretacji szaleństwo Ofelii to nie tylko ucieczka od rzeczywistości, lecz świadomy i pełen rozumu akt sprzeciwu wobec świata, który ją zniewala. Jej postać krzyczała — nie tylko słowami, ale gestem, spojrzeniem, całą swoją obecnością na scenie.
Jak widzicie, obie te kreacje — Hugo i Helena — to serce i dusza spektaklu. Dzięki nim „Hamlet” Jana Englerta zyskuje nową jakość: jest nie tylko literackim klasykiem, ale prawdziwym, współczesnym dramatem, który mówi do nas dzisiaj i o nas.

Sceniczna rodzina i aktorska potęga
Reszta obsady „Hamleta” w reżyserii Jana Englerta to prawdziwa galeria wybitnych aktorskich osobowości, które stworzyły na scenie prawdziwą, żywą rodzinę – pełną napięć, emocji i sprzeczności. Każde z nich wnosiło do spektaklu coś niepowtarzalnego, budując razem niezwykle spójną i przejmującą całość.
Na czele tej aktorskiej konstelacji stała Beata Ścibakówna w roli Gertrudy – królowej i matki. Jej kreacja była monumentalna, ale przede wszystkim poruszająco ludzka. To nie była tylko rola królowej pogrążonej w żałobie czy słabej kobiety uległej partnerowi. Ścibakówna pokazała Gertrudę jako kobietę rozdzieraną przez własne wybory, pełną żalu, zagubienia i sprzecznych uczuć. Jej obecność na scenie miała ciężar, który czuć było w każdym geście i spojrzeniu.
Mateusz Kmiecik jako Klaudiusz uniknął pułapki schematu „złego władcy”. Nie był potworem czy czarnym charakterem w teatralnym stylu, lecz człowiekiem z krwią na rękach i z pustką w duszy. Jego Klaudiusz to człowiek targany lękiem, świadomością winy i nieustanną walką z własnym sumieniem.
Paweł Brzeszcz wcielił się w Laertesa z ogromną energią i młodzieńczą siłą. Jego postać nie była jednowymiarowym antagonistą, lecz pełnym rozdarcia młodym człowiekiem, którego rozpacz była niemal namacalna. To właśnie dzięki jego Laertesowi poczułem, jak wielką rolę odgrywają w dramacie nie tylko wielkie polityczne spory, ale także osobiste, pojedyncze tragedie i ludzkie emocje.
Cezary Kosiński w roli Poloniusza doskonale balansował pomiędzy komizmem a grozą. Jego Poloniusz bawił widza, ale równocześnie niepokoił – jako postać pełna obłudy i fałszu, który jednak sam staje się ofiarą własnych kalkulacji. To dzięki Kosińskiemu nawet najdrobniejsze momenty tej postaci nabierały wielowymiarowego znaczenia, a jego obecność była prawdziwym smaczkiem spektaklu.
I wiele innych aktorów w obsadzie, którym należą się ogromne brawa.

Tematy, które zostają na długo
Spektakl Englerta nie ogranicza się do powierzchownego odczytania „Hamleta” jako opowieści o zemście czy rodzinnej tragedii. Mówi o rzeczach znacznie głębszych i bardziej uniwersalnych, które zostają z widzem długo po opuszczeniu teatru, bo są do bólu aktualne.
Przede wszystkim „Hamlet”, to opowieść o tożsamości – o pytaniu, kim jesteśmy, kiedy świat wokół nas jest pełen kłamstw, przemocy i milczenia. To pytanie, które dotyczy nie tylko bohaterów na scenie, ale każdego z nas na widowni: co zostaje z człowieka, gdy nie może mówić, gdy nie ma odwagi albo możliwości działać? Jak odnaleźć siebie w świecie, który wymusza na nas dostosowanie i zamykanie oczu na niewygodne prawdy?
Spektakl porusza także niezwykle aktualny i trudny temat odpowiedzialności – zwłaszcza tej dziedziczonej. Jak radzimy sobie z winami, błędami, traumami poprzednich pokoleń? Co robimy z dziedzictwem, które nie jest ani proste, ani czyste? Hamlet to człowiek, który nie tylko nosi na swoich barkach tragedię osobistą, ale także ciężar historii całego swojego kraju i rodu. Ta świadomość paraliżuje go i rodzi pytania o sens działania i o granice ludzkiej wolności.
Przez pryzmat tej historii spektakl pokazuje także problematykę pokoleniowości i przejmowania sterów – nie tylko w rodzinie, ale i w społeczeństwie czy państwie. „Hamlet” Englerta to spektakl o tym, jak trudno jest młodym ludziom odnaleźć własną drogę, kiedy muszą mierzyć się z ciężarem przeszłości i oczekiwaniami starszych. To opowieść o dialogu między młodością a starością, która nie jest konfliktem, lecz pełnym wzajemnego szacunku i zrozumienia spotkaniem.
Duch Ojca, czyli postać grana przez samego Englerta, to symbol tego dialogu – nie narzuca rozwiązań, nie wywiera presji, lecz oddaje głos młodemu Hamletowi i pozwala mu iść własną ścieżką, nawet jeśli prowadzi ona w nieznane, nawet jeśli jest naznaczona ryzykiem i porażką.

Zakończenie – po spektaklu
Kiedy kurtyna opadła i światła na widowni rozbłysły, siedziałem jeszcze długo na swoim miejscu, niemal sparaliżowany. Nie byłem w stanie wstać, jakby spektakl zostawił mnie w stanie zawieszenia między przeszłością a teraźniejszością. Czułem, że wydarzyło się coś znacznie ważniejszego niż zwykłe przedstawienie teatralne. Doświadczyłem „Hamleta” całym sobą – nie tylko rozumem, ale i sercem oraz duszą.
Spektakl nie podsuwa gotowych odpowiedzi. Nie serwuje prostych rozwiązań ani moralizatorskich prawd. Wręcz przeciwnie — stawia pytania, które ciągną się za widzem, prześwietlają jego własne życie i wartości, zmuszają do refleksji i nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Jeśli tylko będziecie mieli możliwość zobaczyć tego „Hamleta” w Teatrze Narodowym, nie wahajcie się ani chwili. To nie jest zwykła sztuka. To lekcja człowieczeństwa, która przewyższa wszystkie szkolne wykłady, podręczniki i analizy. Spektakl, który nie tylko uczy o literaturze, ale przede wszystkim uczy, czym jest życie, odpowiedzialność, ból i nadzieja.
To doświadczenie, które zostaje na zawsze – i które każdy powinien przeżyć choć raz.