Na jubileuszową, dwusetną premierę Teatru Współczesnego oczekiwałem czegoś wyjątkowego. Czegoś, co zaskoczy formą, uderzy emocją, zostawi ślad nie tylko w głowie, ale i w sercu. Tymczasem „Historia miłosna” w reżyserii Wojciecha Malajkata okazała się spektaklem solidnym, porządnym, ale jednak nie do końca takim, na jaki liczyłem. Nie było zaskoczenia. Było przewidywalnie, momentami zbyt ostrożnie – jakby teatr, choć dotyka ważnych spraw, bał się naprawdę je rozgrzebać.
Sam temat sztuki jest aktualny i poruszający: kobieta dowiaduje się, że była partnerka, z którą nie miała kontaktu od lat, jest śmiertelnie chora i chce, by po jej śmierci przejęła opiekę nad ich wspólnym dzieckiem. To, co początkowo wydaje się jedynie dramatem prywatnym, szybko nabiera uniwersalnego wymiaru – to opowieść o odpowiedzialności, odwadze, empatii i o tym, jak trudno przekraczać granice własnego komfortu. Zwłaszcza gdy chodzi o miłość, która już wygasła, i dziecko, którego się nie zna.



Spektakl zbudowany jest skromnie, niemal ascetycznie. Reżyseria Malajkata świadomie unika zbędnych ozdobników – mamy tu prostą scenografię, stonowane światło i cichą muzykę, która towarzyszy emocjom bohaterów, nie próbując ich zagłuszać. I choć taka forma pozwala wybrzmieć intymności opowieści, to momentami miałem poczucie niedosytu. Zabrakło mi dramaturgicznej odwagi, jakby cały spektakl zbyt mocno trzymał się środka, nie pozwalając sobie na ryzyko.
W centrum stoją dwie aktorki – Barbara Wypych i Katarzyna Dąbrowska – bardzo lubiane, doświadczone, wiarygodne w swoich rolach. Ich relacja oparta jest na wewnętrznym napięciu, przemilczeniach i niepewności. To nie jest uczucie pełne pasji, ale raczej rozczarowanie i cień tego, co było. Ich gra jest uczciwa i precyzyjna, ale zabrakło mi w niej czegoś bardziej porywającego, może szaleństwa, może nieprzewidywalności. W tak trudnej, wielowarstwowej relacji oczekiwałem więcej emocjonalnego zderzenia. To nie była chemia, której się spodziewałem po tak ważnej premierze.
Na uwagę zasługuje natomiast postać brata chorej kobiety – konserwatywnego pisarza, granego przez Marcina Stępniaka. To jedna z ciekawszych ról spektaklu, bo właśnie on przechodzi największą przemianę. Jego droga – od chłodnego dystansu i moralnego oporu, po niełatwą, ale autentyczną próbę zrozumienia drugiego człowieka – jest bardzo ważnym elementem tej historii. Dzięki niemu spektakl nabiera dodatkowej perspektywy: pokazuje, że nawet ktoś uformowany w zupełnie innym świecie może dojść do miejsca, gdzie empatia wygrywa z oceną.

Mimo że inscenizacja nie porywa formą, nie można odmówić temu spektaklowi jednego: morał, który niesie, jest dziś niezwykle potrzebny. W czasach, gdy wciąż brakuje społecznej otwartości, a temat tolerancji dla wielu wciąż pozostaje tematem tabu, „Historia miłosna” staje się głosem odwagi. Przypomina, że miłość i odpowiedzialność nie mają jednej, narzuconej definicji. Że każdy ma prawo do bliskości, wsparcia i uznania – niezależnie od przeszłości, płci, przekonań. To głos cichy, ale znaczący. I w tym sensie spektakl spełnia ważną funkcję społeczną.
Podsumowując: to przedstawienie, które w wielu aspektach można uznać za przeciętne – dramaturgicznie momentami zbyt przewidywalne, aktorsko nieco zachowawcze – ale którego siła leży gdzie indziej. W odwadze mówienia o trudnych sprawach. W przekazie, który trafia tam, gdzie powinien – do sumienia. Moja ocena jest średnia, bo artystycznie spodziewałem się więcej, zwłaszcza przy tak symbolicznej premierze, ale jednocześnie nie sposób nie docenić tego, co najważniejsze: przesłania, które w dzisiejszych czasach naprawdę ma wagę.
Premiera odbyła się 24 kwietnia 2025 roku, a spektakl będzie można obejrzeć na deskach warszawskiego teatru jeszcze przez długi czas. Warto się wybrać, jeśli tylko ktoś jest gotów na teatr poruszający ważne i trudne tematy.