„Kosmiczny Dom” to doświadczenie bardziej niż spektakl. Wychodząc z teatru, trudno opowiedzieć, co się właściwie wydarzyło, bo nie chodzi tu o akcję, ale o stan, o zanurzenie się w dziwnym, delikatnym, dźwiękowym wszechświecie. Wszystko tu jest śpiewane – od początku do końca – ale nie w sposób, który znamy z musicali czy oper. To śpiew płynący jak strumień świadomości, łagodny, czasem wręcz przezroczysty, ale zaskakująco nośny. To, co się w nim zawiera, nie jest spektakularne – są to wspomnienia, luźne obrazy z codziennego życia, coś o paragonie ze sklepu, o marchewce, o niebie w styczniu – rzeczy tak zwykłe, że aż dziwnie wzruszające.
Trzeba jednak przyznać: nie jest to teatr łatwy. Dla kogoś przyzwyczajonego do klasycznego opowiadania historii, do emocjonalnych kulminacji i wyraźnych relacji międzyludzkich, ten spektakl może być na początku nieczytelny, wręcz nużący. Ale jeśli uda się „odstroić” od tych oczekiwań, jeśli pozwoli się sobie nie rozumieć wszystkiego od razu, a zamiast tego po prostu wejść w rytm – coś zaczyna świtać. Śpiewy, monotonne i subtelne, niosą ze sobą nie tylko dźwięki, ale też emocje, które długo pozostają gdzieś pod skórą.


Sceniczna forma jest minimalistyczna, a zarazem hipnotyzująca. Obracająca się platforma sprawia wrażenie, jakbyśmy dryfowali razem z wykonawcami po orbicie codzienności – tej zapomnianej, tej niepoetyckiej, tej pełnej przypadkowych momentów. Ale właśnie te momenty w spektaklu urastają do rangi najważniejszych – bez patosu, bez moralizowania, z ogromną czułością. I to chyba jest w tym wszystkim najpiękniejsze: że Lina Lapelytė nie próbuje nas przekonywać do jakiejś wielkiej prawdy o świecie, tylko pokazuje świat takim, jakim on bywa wtedy, gdy na chwilę przestaniemy się spieszyć.
W tym teatrze nie chodzi o zrozumienie – raczej o odczucie, o oddanie się rytuałowi wspólnego bycia. Widz nie jest tu biernym odbiorcą, lecz kimś, kto sam musi „dopisać” znaczenie do obrazów i dźwięków, które przed nim płyną. I choć może się to wydawać onieśmielające, to w pewnym momencie – jak w ciszy przed snem – ten spektakl naprawdę zaczyna mówić.


Wszystko dzieje się powoli, łagodnie, wręcz nieśmiało. Ale kiedy złapie się ten delikatny rytm, kiedy wejdzie się w jego orbitę – nagle to wszystko zaczyna bawić. Nie głośno, nie śmiechem, raczej uśmiechem porozumienia, jakimś zaskoczeniem, że z takich małych elementów można zbudować coś tak złożonego, żywego i organicznego. Nawet widownia patrząca na siebie nawzajem wysyła już sygnały.
„Kosmiczny Dom” to nie teatr do oglądania. To teatr do przeżycia – cicho, od środka, bez pośpiechu. Jeśli tylko dasz mu czas i uwagę, odpłaci się czymś rzadkim: autentycznym poczuciem bliskości z czymś bardzo ludzkim. I choć trudno jednoznacznie powiedzieć, o czym to było, wychodzi się z sali z poczuciem, że coś się jednak poruszyło – w nas, pomiędzy nami, gdzieś tam, w naszym własnym kosmicznym domu. Na pewno nie jest to zmarnowany czas. Wręcz przeciwnie.